21 luty - sobota
W Bangkoku lądujemy bez opóźnienia, odprawiamy się w 10 min (wiza wykupiona w kraju za 100 zł), wymieniamy po 100$ (bardzo korzystny kurs), bierzemy bezpłatne mapki, po czym, klimatyzowanym autobusem EA2 za 150 bth udajemy się na turystyczną ulicę Khao San. Wybór tańszej (mniej wygodnej) opcji miałby sens wówczas, gdyby pora była wcześniejsza, plecaki lżejsze, a zespół nagłej zmiany strefy czasowej mniej odczuwalny.
Tak więc, dokonując wyboru wygodniejszej (ale droższej) formy transportu, w niespełna godzinę docieramy na miejsce. Jazda luksusowym autobusem, to sama przyjemność, natomiast opuszczenie go, wymaga zebrania nadwątlonych długą podróżą resztek sił, że nie wspomnę o trudzie odpierania natarczywych ataków tłumu naganiaczy tarasujących wyjście.
Naiwne marzenia znalezienia taniego noclegu, przy pomocy mapy i ściągi z informacjami zaczerpniętymi z internetu, kończą się wyborem najgorszej z możliwych opcji tj. hostelu Marco Polo za 350 bth, plus kaucja 400 bth. Całkowity brak elastyczności negocjacyjnych, jakiejkolwiek pościeli (jeśli nie liczyć dwóch nie powleczonych, brudnych poduszek), gniazdek, okna i zwykłej ludzkiej uprzejmości, ale za to nadmiar dobiegającego (przez całą noc) hałasu z ulicy i karaluchów dziarsko maszerujących po ścianach, może zniechęcić do powtórnych odwiedzin, nawet największego minimalistę. Jednak z braku innej alternatywy, musimy zadowolić się tym, co jest.
Lekkie odświeżenie i krótkie wyprostowanie kości, pozwala nam zebrać siły. Wychodzimy na ulicę. Mieszanina gorąca, gwaru, kolorów i orientalnych zapachów, przyprawia nas o zawrót głowy. Zdezorientowani, rozglądamy się bez celu, chłonąc klimat Azji, ale już po chwili nasze plany zaczynają się nieco krystalizować. Koniecznie trzeba coś zjeść.
Wzdłuż drogi ciągnie się długi sznur wózków z jedzeniem poustawianych obok siebie, a każdy oferuje inny rodzaj pożywienia. Są szaszłyki z kurczaka, wołowiny i wieprzowiny z pikantnym sosem lub bez za jedyne 10 bth (1zł) sztuka. Jest ryż smażony z warzywami, naleśniki z bananami lub banany pieczone na ruszcie, albo udko z rusztu czy grillowana pierś z kurczaka w kolorze ciemnej czerwieni. Nie brakuje też owoców krojonych w fantazyjne kształty, wyglądem przypominających raczej lody na patyku niż owoce. Jednak największą popularnością wśród turystów cieszy się tu potrawa o dźwięcznej nazwie Pad Thai. Przyrządzenie tego dania (zazwyczaj na oczach konsumenta) polega na smażeniu w ogromnym woku kiełków, ugotowanego makaronu, krojonych warzyw, a na koniec wbiciu jajka lub dodaniu kawałków mięsa kurczaka. Procedura przygotowania potrawy trwa zaledwie 2-3 minuty, po czym otrzymuje się gotowe danie, podane na papierowym talerzu z parą jednorazowych pałeczek.
Posiłki można popijać zimnymi napojami, zakupionymi w pobliskich sklepach. Popularna tutaj sieć sklepów 7-Eleven oferuje nie tylko bogaty wybór zimnych napoi, lodów, słodyczy czy gorącej kawy z ekspresu, ale też środki czystości, kosmetyki, a nawet repelenty na moskity. W sklepach tych panuje przyjemny chłód, co jest ich dużym atutem, ponieważ turyści chętnie do nich zaglądają, by ochłodzić swe rozgrzane azjatyckim słońcem ciała, a przy okazji kupią choćby jakiś drobiazg. Tak więc funkcjonuje tu swoista symbioza pomiędzy miejscowymi - wabiącymi chłodem i przyjezdnymi, spragnionymi cienia.
Przysiadłszy na jakimś murku, popijamy zimne piwo, delektując się ulicznymi specjałami. Z kolejnym łykiem, świat wydaje się coraz piękniejszy, a i zmęczenie podrożą staje się jakby mniej odczuwalne.
Przyglądamy się nocnemu życiu na Khao San. Jest tłoczno, gwarno, kwitnie gastronomia, handel i usługi. Można tu kupić ubrania, obuwie, galanterię skórzaną, tekstylia, sprzęt do nurkowania, a także pamiątki rodzimej i chińskiej produkcji. Tajskie kobiety odziane w stroje regionalne, próbują sprzedać tandetną biżuterię, hałasując przy tym jakimiś dziwnymi grzechotkami, przypominającymi żabi rechot.
Co jakiś czas pojawia się patrol policji. Głównie są to nagonki na handlarzy, jako że handel odbywa się tu zwykle nielegalnie.
Na Khao San można załatwić niemal wszystko, bez konieczności odwiedzania urzędów, sklepów, salonów fryzjerskich czy kosmetycznych. Można dla przykładu, wyrobić sobie międzynarodowe prawo jazdy, kartę ISIC, dowód osobisty, a nawet paszport. Czy są to dokumenty wiarygodne, trudno powiedzieć, ale nie zmienia to faktu, że usługi te cieszą się sporym zainteresowaniem. Na ulicy można też skorzystać z masażu, zabiegów kosmetycznych albo zrobić sobie tatuaż, dredy czy zapleść setki warkoczyków na głowie.
Na każdym kroku, jakiś miejscowy oferując transport, lokum albo...narkotyki.
Jedzenie, w tej części świata, jest chyba najbardziej szokującym dla turysty, elementem tajskiej rzeczywistości. Zjada się tutaj niemal wszystko, co nadaje się do zjedzenia. A jako, że mięso zwierzęce jest drogie, szczególną wartość przedstawiają tu inne produkty wysokobiałkowe. Nic więc dziwnego, że na straganach można spotkać kraby, krewetki, małże, ślimaki czy ośmiornice. Jednak przyglądając się dokładniej zawartości wystawionych do sprzedaży skrzynek, można zauważyć nieco więcej. Sprzedawane są takie rarytasy, jak smażone w głębokim tłuszczu skorpiony, larwy owadów, pająki, świerszcze, ważki, chrząszcze, żuki, pluskwy i karaluchy, a nawet jaja mrówek...
Na ulicy Khao San życie tętni do późnych godzin nocnych, ba, nawet do rana. Bary zapełnione turystami z różnych stron świata, oferują ogromny wybór egzotycznych potraw i napoi. Jest gwarno, wesoło, gra muzyka...
Ale na nas już pora. Jutro chcemy pozwiedzać Bangkok, a wieczorem wyjeżdżamy nocnym autobusem na północ.