22 luty - niedziela
Hałas dobiegający z ulicy do bladego świtu, potęgowany nieznośnym gorącem, nie przeszkodził mi nadto w wypoczynku. Wstałam rześka jak skowronek. Lekkie śniadanie w formie starej bułki (jeszcze z ojczyzny) i kubka kawy, zalanej wyżebranym w recepcji wrzątkiem, postawiło mnie w stan pełnej gotowości do zwiedzania stolicy.
Po opuszczeniu hostelu i wykupieniu w biurze podróży biletu na nocny autobus do Chiang Mai (450 bth), udajemy się na zwiedzanie obowiązkowego punktu programu wszystkich wycieczek objazdowych - Pałacu Królewskiego. Już z okna taksówki (30bth) dostrzegam wyłaniające się zza białego muru kolorowe dachy i wysokie wieże pałacu.
Za wstęp trzeba zapłacić aż 350 bth, to sporo, jak na kieszeń przeciętnego plecakowicza, jednak wysoka cena biletu nie zraża zainteresowanych, o czym świadczą ogromne tłumy zwiedzających.
Każdy wchodzący ma obowiązek wdziać przydzieloną (za kaucją 100 bth) koszulę. Nie udaje mi się jednak ustalić, jaki jest cel owej przebieraniny, gdyż w moim przypadku zakrycie nagich ramion nie ma uzasadnienia.
Spacerujemy po dziedzińcu pałacu, oglądając stupy, świątynie oraz królewską rezydencję. Wszędzie kolorowo, mnóstwo ozdób, lusterek, lustereczek i złoto, dużo złota...
Udajemy się do pobliskiej świątyni Wat Pho, by podziwiać Odpoczywającego Buddę. Jednak żeby tam dotrzeć, należy wyjść na zewnątrz i obejść pałac dookoła. Budda jest imponujących rozmiarów, ma 46 metrów długości i 15 metrów wysokości. Jego stopy zdobione są ponoć macicą perłową (cokolwiek to znaczy) w sposób naśladujący linie papilarne. I cały jest ze złota, tony złota...
Na dziś mamy dość zwiedzania. Musimy oszczędzać i tak już nadwątlone, w tym tłoku i upale, siły, tym bardziej, że zespół nagłej zmiany strefy czasowej nadal nie ustępuje. Wracamy na Khao San, zarzucamy plecaki i krokiem spacerowym żegnamy Bangkok. Wrócimy tu za kilka tygodni.
Podsumowując swoje pierwsze chwile pobytu w Tajlandii, nie posuwałabym się do głębszych ocen tego, co tu zastałam. Zmiana czasu i klimatu, zmęczenie po podróży oraz szok kulturowy, na pewno nie sprzyjają prawidłowej percepcji otoczenia. Jednak swoje pierwsze wrażenia określiłabym jako oszołomienie kolorami, hałasem i zapachami.
Sam Bangkok, z jednej strony jawi mi się, jako miasto bardzo interesujące w swej egzotyczności, z drugiej zaś, widzę go jako moloch, który męczy i zniechęca do powtórnych odwiedzin.
Można powiedzieć, że "zaliczyłam" część sztandarowych, sugerowanych przez przewodniki miejsc, w stanie ogólnego rozdrażnienia, powodowanego potwornym upałem i nieustannym obijaniem się o kolejnego turystę, przedzierającego się z aparatem do kolejnej świątyni. Na pewno są to miejsca warte uwagi i w jakiś sposób wyjątkowe, jednak oglądanie ich w tak nie sprzyjających warunkach, odbiera chęć dokładniejszego zwiedzania.