Ludność Tajlandii jest stosunkowo jednorodna, gdzie około 85% populacji posługuje się językiem Tai i dzieli wspólną kulturę. Jednak, ze względu na specyfikę północo-zachodniej części kraju, gdzie zamieszkuje kilkadziesiąt grup oraz podgrup etnicznych, kraj ten można określić jako wielonarodowościowy - to słowa, które można przeczytać w przewodnikach. Historia pochodzenia plemion sięga ostatnich kilku wieków, kiedy to ludy z południowych Chin i Tybetu dotarły na górzyste tereny między północną Tajlandią, Laosem i Birmą. Późniejsze migracje plemion były wynikiem prześladowań politycznych, ucieczki przed reżimem, poszukiwania spokoju, bezpieczeństwa lub po prostu lepszego życia.
Lęk przed prześladowaniami skłonił przybyszów do wyboru życia w odosobnieniu. Osiedlili się więc na porośniętych dżunglą terenach, położonych wysoko w górach, by wieść spokojne życie z dala od cywilizacji. Ta izolacja pozwoliła plemionom zachować ich własną kulturę, tradycje, język i wyróżniające je miedzy sobą stroje.
W północno-zachodniej Tajlandii można wyróżnić 6 głównych grup etnicznych: Hmong, FAO, Lahu, Lisu, Akha oraz najliczniejsza (ok 300.000) Karen, która przybyła tu z Birmy.
Plemiona żyją bardzo skromnie. Trudnią się głównie rolnictwem i handlem pamiątkami, a w przeszłości uprawą i przemytem opium, który obecnie jest zakazany. Przeciętna wioska plemienna składa się z kilku chałup osadzonych na palach, pokrytych trzciną, często bez prądu i jakichkolwiek wygód.
Jednak i do plemiennych wiosek nieuchronnie wkrada się postęp. Młodsze pokolenie nie nosi już tradycyjnych strojów, zastępując je tandetnymi ubraniami, przywiezionymi z miast, a obecność turystów wymusza zmianę zachowania z tradycyjnego na "światowe".
Coraz częstszym widokiem staje się zamontowany na trzcinowym dachu biednej chałupy talerz anteny satelitarnej - symbol dobrobytu i postępu.
Plemiona mają swój udział w rozwoju turystyki w Północnej Tajlandii. Ogromne rzesze turystów przybywa tu każdego dnia ze wszystkich zakątków świata, w poszukiwaniu bogactwa kulturowego i zachowanych tradycji. Organizowane są wyprawy, gdzie turyści mogą nie tylko odwiedzić te wyjątkowe wioski, ale nawet pomieszkać w nich kilka dni.
Do wiosek plemiennych można dostać się różnymi sposobami. Do tych położonych bliżej miast, można dojechać autobusem, samochodem czy innym środkiem lokalnego transportu. Eksploracja wiosek położonych w głębokiej dżungli, możliwa jest tylko przy użyciu łodzi lub grzbietu słonia. Ale są też wioski, do których nie dociera żadna forma transportu. Tam można dostać się tylko w ramach turystyki trekkingowej.
24 - 25 luty 2009 - dwudniowy trekking - wyprawa do wiosek plemion Lahu i Karen.
Wczesnym rankiem, pod hotel podjeżdża pikap, który zabiera nas na dwudniowy trekking. W wozie siedzi tylko kierowca i tajski przewodnik, przedstawiający się jako Tony. Ruszamy z piskiem opon, zostawiając za sobą tumany kurzu. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze kilka razy, by zabrać kolejnych uczestników wyprawy.
Dość długo jedziemy drogą asfaltową, przy okazji przyglądając się miastu, po czym skręcamy w boczną drogę, usłaną ostrymi kamieniami zatopionymi w czerwonym pyle.
Pierwszy przystanek, to programowe zwiedzanie farmy orchidei. Nacieszywszy oczy bajecznymi kolorami kwiatów, wsiadamy do naszych pikapów i od tego momentu rozpoczynamy prawdziwą przygodę. Jednak zanim wyruszymy w długą drogę, posilamy się przygotowanym przez Tajów smacznym obiadem, przygotowanym na wolnym powietrzu. Jako że właśnie zbliża się południe, poranny chłodek ustępuje miejsca upałowi, a nasze pełne brzuchy są bardziej skłonne do poobiedniej sjesty niż do marszu. Tony daje znak do wymarszu. Niechętnie ruszamy tyłki i po chwili zapominamy o sytości, by stawić czoła trudom wędrówki.
Droga zapowiada się nie najgorzej. Teren jest w miarę równy, a w dali, dokąd widzie ścieżka, widać jakieś zarośla, dające nadzieję na odrobinę cienia. Jednak nasze nadzieje okazują się płonne, bo po przejściu kilkuset metrów, cienia nadal nie ma, a droga staje się coraz bardziej stroma.
Dysząc z wysiłku wspinamy się coraz wyżej i wyżej, opadamy z sił, pragniemy odpoczynku, a nasz przewodnik ciągle nie ogłasza postoju. W końcu pada upragniona komenda "break". Zwalamy się na ziemię z rozdygotanymi ze zmęczenia członkami, a strumienie potu wypełniają każdy odcinek naszych ciał.
Tony pyta grupę czy jest ok, jednak nikt nie ma siły odpowiedzieć. Ktoś tam coś odbąkuje, ktoś się krzywo uśmiecha, a czerwone z wysiłku twarze same mówią za siebie.
Średnia wieku uczestników grupy to około 26 lat. Zastanawiam się, co ja tutaj robię.... Większość stanowią mężczyźni, kobiety są zaledwie cztery. Dziewczyny idą ze swoimi partnerami dźwigającymi ich wspólny bagaż, a one same niosą jakieś niewielkie plecaczki albo i nic. Ja niestety nie mam nikogo, kto pomógłby nieść moją ogromną torbę i wyglądam pewnie, jak jakiś potępieniec. Nasuwa mi się skojarzenie z filmu Misja, gdzie kapitan Mendoza (Robert De Niro), w imię pokuty, ciągnie za sobą jakieś żelastwo... tylko, że ja tu idę nie dla pokuty, tylko dla przyjemności ;)
Przed wyruszeniem w dalszą drogę, Tony proponuje pomoc w niesieniu mojej torby - odmawiam. Idę więc wytrwale, zalewając się strumieniami potu i po raz kolejny umieram ze zmęczenia. Podczas kolejnego postoju Tony nie pyta już czy pomóc, tylko bierze tę nieszczęsną torbę, zarzuca ją sobie przez ramię, przerzucając swój plecak do przodu. Jego bagaż wydaje się teraz większy od niego:)
Po dłuższym marszu (niemal pionowo w górę) docieramy do jaskini. Jaskinia zaskakuje przyjemnym chłodem i iście egipskimi ciemnościami, toteż przydaje się pierwsza rzecz z mojego ekwipunku czyli latarka. Przystanek wydaje się zbawieniem dla naszych umęczonych drogą i upałem ciał, a przyjemny chłodek pozwala się nieco ochłodzić i odpocząć.
Tony demonstruje nam twardość bananowca. Zachęca do gięcia, łamania, a nawet kopania, jednakże drzewo stoi niewzruszone. Naprawdę twardy jest ten bananowiec.
I znowu pniemy się w górę. Chwilami teren staje się równy, czasem opada w dół, dając nieco wytchnienia, by po chwili znowu się wznosić i zmuszać do przedzierania się przez gąszcz egzotycznych zarośli. Szkoda, że nie dopytałam o szczegóły trekkingu. Prawdopodobnie nie zdecydowałabym się, gdybym była świadoma tego, co mnie czeka. Teraz jednak trzeba iść. Tak więc idziemy, odpoczywamy po kilka minut i znowu idziemy....
W drodze przez dżunglę mijamy niewielkie, urokliwe wioski. Chatki biedne, żadnych oznak cywilizacji. Wokół chatek pasie się kilka wychudzonych krów ze sterczącymi do góry rogami. Dziwna rzecz, na tym absolutnym odludziu i wokół wszechobecnej biedy, na dachach niektórych domków błyszczy antena satelitarna...to symbol postępu i dobrobytu.
Docieramy do małej wioski, gdzie w bambusowej chatce goszczą nas herbatą.
Można wreszcie usiąść, a nawet się położyć na macie i wyprostować obolałe kości.
Wychodzę na zewnątrz, by się trochę rozejrzeć. Dziewczynka z pomazaną twarzą chyba chce mnie przestraszyć...a może jednak nie, bo śmieje się, ukazując zaawansowaną próchnicę :) Na progu chatki siedzi sobie pani, obserwując jak odpoczywają turyści, a przed chatką czeka już inny przewodnik, by poprowadzić część grupy w inne rejony dżungli.
Mam cichą nadzieję, że to już kres dzisiejszej wyprawy, ale gdzie tam, Tony ogłasza koniec odpoczynku...
Idziemy ciągle w górę. Wokół wyschnięte drzewa, wypalona trawa, a pod nogami czerwony pył. Upał, potęgowany widokiem tlących się źdźbeł trawy i kikutów spalonych drzew staje się nie do zniesienia. Nie ma czym oddychać, w gardle zasycha, a kolejne kroki okupione są nadludzkim wysiłkiem. Kończy się zapas zabranej ze sobą wody, więc trzeba oszczędzać. Nikt, oprócz przewodnika, nie wie ile jeszcze drogi przed nami. Przedzieramy się przez gąszcz egzotycznej roślinności, pełnej drzew bambusowych, palm bananowych, lian i konarów oraz drzew o przedziwnych kształtach.
Ścieżka wiedzie to w dół, to w górę, wśród piachu, wielkich kamieni, przeróżnych przeszkód i płynących strumyków. Zewsząd docierają odgłosy dżungli.
Mam wrażenie, że jestem w świecie nierzeczywistym, jakby we śnie...Przypominają mi się filmy o wojnie w Wietnamie, gdzie spoceni Amerykanie przedzierający się przez dżunglę, przeklinali to zielone piekło. Teraz chyba wiem, co wtedy czuli....
Droga staje się coraz bardziej niebezpieczna. Podążanie wąską, stromą ścieżką między drzewami gęsto oplecionymi lianami i potężnymi korzeniami wymaga dużej ostrożności.
Powierzchnia śliskich kamieni nie pozwala na bezpieczne stąpanie, a sypki piasek między nimi osuwa się przy każdej próbie ominięcia głazu.
Co rusz ktoś się potka, to znów osuwa, a Japończyk traci równowagę i leci w dół, nieźle się przy tym odzierając. Tony idzie jako ostatni, pilnuje, żeby nikt nie został w dżungli.
Po długiej, mozolnej wędrówce docieramy do miejsca, gdzie rozpościera się piękna polana z zieloną trawą, z której wyrastają bujne palmy o soczystych liściach. Zatrzymujemy się na moment, by podziwiać ten piękny widok, a po chwili znowu idziemy dalej. Teraz droga jest o wiele przyjemniejsza. Słońce chyli się ku zachodowi, toteż upał już nie dokucza aż tak bardzo. Pod nogami rozpościera się dywan z cudownie miękkiej trawy, przyjemnie chłodząc utrudzone wędrówką stopy. Zdejmuję buty, chcę iść boso lecz Tony nie pozwala, w trawie mogą pełzać węże.
W dali widać chaty. Docieramy do jednej z nich. Tony zarządza przystanek, po czym znika w zaroślach na kilka minut. Wracając niesie naręcze patyków, które następnie zręcznie obcina, dzieli na małe kawałki, częstuje wszystkich i każe żuć. Jak się okazuje, są to młode pędy bambusa, które, nie dość że gaszą pragnienie, to są przy tym bardzo smaczne. Tony krząta się po obejściu, naprawia jakieś dziwne urządzenie, które jak wyjaśnia, jest zbieraczem rosy. Rosa jest cennym źródłem wody, szczególnie w okresie suszy.
Posilając się bambusowymi smakołykami, obserwujemy biegające wkoło zwierzęta hodowlane - kury, kaczki i psia mama w asyście kilku szczeniąt. Tony wie, że w Europie nie jada się psów, ale jak mówi, w Tajlandii to rzecz normalna, dlatego te śliczne, głaskane teraz przez niego szczeniaczki, zostaną zjedzone, gdy osiągną odpowiedni wiek. Zapada głębokie milczenie, a po chwili znowu ruszamy w drodze.
Wreszcie docieramy do celu. Wkraczamy do wioski plemienia Lachu - rodzinnej wioski Tonego.
W wiosce nie ma prądu, toalety ani cieplej wody. Ale możemy skorzystać z kąpieli w strumieniu i rozgościć się w chacie, która właściwie jest tylko wiatą z przygotowanym dla nas posłaniem. Mata, kołdra, koc, poduszka i moskitiera, to wszystko, co musi nam zastąpić łóżko.
Podano kolację. Ryż, mięso i warzywa, a nawet owoce na deser...Zastanawiam się, jakim cudem to wszystko znalazło się w tym miejscu? Przecież wioska leży bardzo wysoko w górach, tak wysoko, że z powodu różnic w ciśnieniu mam obrzmiałą twarz.
W wiosce biega dziewczynka w wieku około 4 lat, to córeczka Tonego, wszędzie jej pełno, nie odstępuje nas ani na krok. Mała zachęca wszystkich do zabawy, każe się bujać w hamaku, siada wszystkim na kolanach, pozwala się częstować słodyczami, a przy tym ma tyle wdzięku, że wszyscy ją polubiliśmy.
Zapada noc. Blask i żar rozpalonego przez Tonego ogniska, rozświetla nasze twarze i przyjemnie grzeje. Siedzimy jeszcze długo pędząc czas na rozmowach, żartach i śmiechu.
Udajemy się na spoczynek. Noc jest cudownie gwieździsta, zewsząd dochodzą jakieś dziwne odgłosy, strach zasnąć. Przezornie zabrałam ze sobą gruby polar i sweter, bo słyszałam, że w górach może być zimno. Nakładam na siebie to wszystko, przykrywam się kołdrą, zawijam w koc, ale ziąb jest tak przejmujący, że do rana nie zmrużam oka.
Słyszę jak ktoś (lub coś) chodzi, wytężam wzrok, ale nic nie widać. Jesteśmy w samym sercu dżungli, niemalże pod gołym niebem, bez jakiegokolwiek zabezpieczenia przed dzikimi zwierzętami, więc trochę się boję. Leżę tak cierpiąc to z zimna, to ze strachu, aż w końcu zasypiam. Po chwili słyszę pianie koguta. Pieje tak zapamiętale, że do godziny ósmej muszę mocno powstrzymywać się od zamordowania go. A o ósmej Tony zaprasza na śniadanie :)
Poranna toaleta, posiłek, oglądanie okolicy, podziwianie wyczynów małej Tajki i znowu w drogę. Ktoś się skarży, że nie da rady iść dalej, więc Tony organizuje kilku osobom kogoś do przeprowadzenia skrótami, a my żegnamy wioskę plemienia Lahu i znowu zaczynamy wspinać się w górę. Moja torba znowu wędruje na plecy Tonego. Zaczynam mieć wyrzuty sumienia z tego powodu, jednocześnie dziękując Bogu za taką pomoc.
Idziemy dalej przez dżunglę góra-dół, dół-góra, aż docieramy do farmy słoni. Tutaj słonie przechadzają się majestatycznie, czekając na kolejną grupę chętną do przejażdżki. Gramolimy się po dwie osoby do koszyków umocowanych na grzbietach tych przemiłych stworzeń i zostajemy niesieni w dżunglę. Słoń wchodzi na wzniesienia, to znów prawie zjeżdża na tyłku ze śliskich stromizn. Jakimś cudem nie wypadamy z koszyków, które prawie nie mają zabezpieczeń.
Przejażdżka trwa godzinę. Potem wracamy do przystani na obiad. Część grupy z 2 dniowego trekkingu ma w programie wizytę w wiosce plemienia Karen, a pozostali pojadą gdzie indziej. Zanim jednak grupa się rozdziela, następują chwile czułych pożegnań, wymiana e-maili i pozowanie do wspólnych zdjęć. Jak by nie było spędziliśmy ze sobą trochę czasu, zżyliśmy się trochę i zrobiło się jakoś tak smutno...
Żegnamy się też z naszym przewodnikiem. Tony przekazuje naszą grupę pod opiekę innego, niemniej sympatycznego Taja, który prowadzi nas do wioski plemienia Karen, by ujrzeć zjawisko niepowtarzalne - kobiety o nieprawdopodobnie długich szyjach.
Wioska Mae Hong Son, położona niedaleko granicy z Birmą, na pierwszy rzut oka wygląda na opuszczoną. Kilka chatek usytuowanych blisko drogi, reszta za płotem, za którym toczy się normalne, codzienne życie.
Na teren wioski wchodzimy z naszym nowym przewodnikiem, doskonale zorientowanym w temacie, który opowiada nam o życiu i obyczajach jej mieszkańców.
Gdy dziewczynka z plemienia Karen ukończy 5 lat, na jej szyję zakłada się kilka mosiężnych, niezbyt ciężkich obręczy. Po ukończeniu 10 lat decyzję o dołożeniu kolejnych pozostawia się dziewczynce, jednakże zazwyczaj godzi się ona na to, gdyż bycie kobietą-żyrafą pozwala jej żyć dostatnio, bez konieczności wykonywania ciężkiej pracy w polu.
Dorosła kobieta nosi na sobie obręcze o wadze ok 9 kilogramów. Zdjęcie obręczy wiąże się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem skręcenia karku pod ciężarem głowy, toteż kobiety-żyrafy nigdy ich nie zdejmują (nawet do spania).
Na temat szyj tych kobiet powstało kilka hipotez. Twierdzi się na przykład, że posiadają one więcej kręgów szyjnych, lub że kręgi te są wydłużane pod ciężarem mosiężnych obręczy. Badania jednak nie potwierdzają tych domysłów. Okazuje się, że optyczne wydłużenie szyi jest wynikiem obniżenia klatki piersiowej, w wyniku wręcz zmiażdżenia obojczyków pod naporem ciężaru (ok 9 kg) nakładanych obręczy.
Skąd narodził się pomysł noszenia tych przedziwnych ozdób? Wersji jest kilka.
Pierwsza odwołuje się do kwestii bezpieczeństwa. Podobno w dawnych czasach, gdy do wioski skradały się dzikie tygrysy, obręcze miały chronić szyje, ręce i nogi bezbronnych kobiet przed zębami drapieżców.
Druga wersja jest bardziej drastyczna, mówi o karze za niedochowanie wierności małżeńskiej. Jeśli kobieta zdradzi męża, obręcze zostaną jej zdjęte, by niewierna poniosła karę w postaci samoistnego złamania karku za swój występek.
Inna wersja mówi o rytuale oszpecającym, jakoby długie szyje odstraszały porywaczy kobiet na birmański dwór.
Według jeszcze innej wersji - im dłuższa szyja, tym kobieta bardziej ponętna:)
Jednak bez względu na powody powstania tej tradycji, kobiety z plemienia Karen noszą i będą nosić obręcze na szyjach dopóty, dopóki turyści będą chcieli płacić za ten niecodzienny widok.
Podczas pobytu w wiosce kobiet o długich szyjach, można się czuć zażenowanym, obserwując podglądanie i fotografowanie kobiecych szyj, w sposób mniej lub bardziej jawny. Nie zmienia to jednak faktu, że korzyść leży zarówno po stronie turystów żądnych niecodziennych widoków, jak i po stronie kobiet żądnych ich pieniędzy.
Obok kobiet-żyraf wdzięczyły się też reprezentantki innych plemion. Jednak ich niezaprzeczalny wdzięk i uroda wypadały blado przy długich szyjach kobiet z plemienia Karen, które jednak okazały się bezkonkurencyjne.
W drodze powrotnej z wioski plemienia Karen, mamy przyjemność podziwiania azjatyckiego krajobrazu, dzięki przejażdżce na tratwach bambusowych.
Następnie udajemy się na rafting na pontonach. Już z okna jeepa widać w dole rwąca rzekę. To tam za chwilę będziemy się zmagać z naturą. Wysiadamy. Rozdano nam kaski ochronne, kamizelki ratunkowe i polecono, by niczego ze sobą nie zabierać. Można zostać jedynie w klapkach, spodenkach i koszulce. Sternik objaśnia co mamy robić i ruszamy. Zmaganie się z wirami, prądami i rwącą wodą, to wrażenia nie zapomniane, szczególnie dla tych, którzy po raz pierwszy w życiu mają okazję trzymać w ręku wiosło.
Po raftingu jedziemy jeszcze zobaczyć wodospad, orzeźwiająca kąpiel, krótka pogawędka i powrót do Chiang Mai na nocleg do hotelu Inter Inn.