26 luty - czwartek
Pokój w hotelu Inter Inn w świetle dnia wydaje się jeszcze bardziej obskurny. Pomarszczona wykładzina "ozdobiona" licznymi dziurami, odrapane łóżko z brudną pościelą oraz ciemny ślad po lustrze na ścianie, wydaje się być niczym w porównaniu z praniem i kąpielą w zimnej wodzie, która nie zmywa śladów dwudniowej poniewierki trekingowej. Uwieńczeniem obrazu taniego hoteliku jest widok z okna, a raczej jego brak, jeśli nie liczyć fasady ohydnej ściany sąsiedniego budynku, z którego dobiegają odgłosy kaszlu i plucia. Ale jak tu narzekać, skoro jakość jest adekwatna do ceny...
Pora jest wczesna, to dobrze, bo chcę wyruszyć jeszcze przed upałem. Pakuję plecak (po co mi tyle rzeczy, następnym razem zredukuję je o połowę) i opuszczam hotel. Do dworca autobusowego jest spory kawałek, a jak na złość nie ma w pobliżu żadnego naganiacza. W pobliskim sklepie zaopatruję się w wodę, po czym wstępuję do pierwszego lepszego biura podróży w celu nabycia biletu do Chiang Rai. Ku mojemu zdziwieniu bilet ma kosztować 350 bth, jakoby trasa była mało uczęszczana, a autobus jest takim specjalnym transportem dla turystów. Trochę nie dowierzam tej informacji, dlatego dziękuję uprzejmie i z zamiarem jej sprawdzenia udaję się na dworzec autobusowy. Po krótkim targowaniu (ze 100 na 40 bth) tuk tuk zawozi mnie do miejsca przeznaczenia. Moje podejrzenia co do ceny biletu potwierdzają się, ponieważ 3,5 godzinna jazda autobusem (150 km) kosztuje nie 350 ale 12 bth. Jednak warto czasem być niewiernym Tomaszem.
Podróż mija dość przyjemnie. Autobus nie jest bardzo zatłoczony, kilkoro białych, reszta miejscowi o uśmiechniętych twarzach, kilka przystanków i około godziny 15:00 jesteśmy na miejscu. Nieznośny upał potęgowany ciężarem plecaka, każe mi niezwłocznie szukać transportu. Rozglądam się za jakimś miejscowym, najlepiej anglojęzycznym, doskonale zorientowanym w lokalizacji i cenach tutejszych kwater. Szczęście mi dopisuje, bo zagadnięty właściciel rikszy rowerowej wie o co chodzi i w dodatku zawiezie mnie gdzie trzeba za 60 bth. Po zbiciu ceny do 20 bth, rozsiadam się w tym dziwnym wehikule i lekko przygnieciona swym ciężkim plecakiem podziwiam okolice, konwersując przy tym z tym sympatycznym przewoźnikiem.
Siła pedałowania wydaje się wprost proporcjonalna do wieku rikszarza, który na oko hula po tym świecie jakieś 80 lat, a już nie nie wspomnę o wieku roweru ;)
Ruch w miasteczku jest niewielki, więc nie ma powodu do obaw, że ktoś nas przejedzie, gdy podczas skrętu pedały odmawiają posłuszeństwa, trzeszcząc przy tym, jakby za chwilę miały odpaść.
Przejażdżka trwa dobrą chwilę, po czym wjeżdżamy na schludne podwórze przyjemnego guest house. Intuicja mi podpowiada, że tu nie będzie tanio i rzeczywiście, proponowana cena wydaje mi się zbyt wysoka, zważywszy na fakt, że na północy powinno być taniej. Jedziemy w inne miejsce. Tu z kolei pokój jest tańszy, ale wspólna łazienka na korytarzu i niezbyt atrakcyjna lokalizacja nie zachęca do wynajmu. Decyduję się na powrót do tego pierwszego, tylko że mój rikszarz nagle przestaje rozumieć po angielsku. Na szczęście do rozmowy włącza się młoda Tajka, dzięki której za chwilę znowu jesteśmy w drodze.
Wracamy do guest house o wdzięcznej nazwie Boon Bundan, położonego w spokojnej dzielnicy, kilkadziesiąt metrów od głównej drogi i kilkaset od dworca autobusowego.
Oglądam pokój - bardzo ładny, duży, przestronny, czysty, z dużą łazienką, stół, 2 fotele, umywalka, wiatrak... są nawet ręczniki, mydło i czysta, wyprasowana pościel. Takiego luksusu już dawno nie zaznałam, jestem zachwycona.
Do Chiang Rai przyjechałam głównie po to, by zobaczyć białą świątynię. Pytam zatem właścicielkę guest house, gdzie owa świątynia się znajduje i jak do niej dotrzeć. Pani, w odpowiedzi oferuje mi rower za 40 bth tłumacząc, że to zaledwie 20 km stąd :) Wizja pedałowania w 30 stopniowym upale, nie bardzo mi odpowiada, toteż idę szukać innego rozwiązania. Po drodze ktoś proponuje tuk tuka za 300 bth, co w przypadku moich zasobów wydaje się sumą astronomiczną, tym bardziej, że przede mną jeszcze 3 kraje do odwiedzenia. Z moich wcześniejszych informacji wynika, że do świątyni kursuje autobus za 20 bth, tylko jeszcze trzeba go znaleźć...
Zawiłe tłumaczenie i długie poszukiwanie postoju autobusów owocuje tym, że umawiam się z kierowcą pikapa na następny dzień o 8 rano, bo dziś już za późno. Postanawiam dziś pozwiedzać trochę miasto, a rano zostawię plecak na dworcu i pojadę do świątyni.
Postój pikapów znajduje się tuż za targowiskiem miejskim, który już z daleka widać i czuć :) Spędzam tam jakiś czas na przyglądaniu się codziennemu życiu miejscowych i delektowaniu się pysznymi azjatyckimi potrawami. Przekąsiwszy co nieco i nasyciwszy oczy urokami targu, idę sprawdzić czy jest przechowalnia bagażu, jest 10bth/dzień. Wychodząc z dworca trafiam na nocny bazar o nazwie Night Bazar & Food Court, w obrębie którego toczy się nocne życie Chiang Rai. Wzdłuż ulicy ustawiają się rzędy stoisk z pamiątkami, a dalej, na planie prostokąta ciągnie się mnóstwo stoisk z jedzeniem. Jest też podium dla artystów, właśnie zaczyna rozbrzmiewać tajska muzyka rockowa :)).
Siadam, biorę mix - kurczak, rybki i krewetki, do tego piwo, najpierw małe za 30bth, potem duże za 55bth...zaczynają grać. Poznaję parę sympatycznych Australijczyków, gawędzimy sobie o tym i owym, kupuję jakieś pamiątki, przyglądam się chwilę graczom w warcaby (kapslami po piwie) i wracam do pokoju.
27 luty - piątek - biała świątynia
Wcześnie rano opuszczam guest house i idę na dworzec, żeby zostawić plecak. Droga do postoju pikapów dziś wydaje mi się dłuższa i mniej przyjemna, być może to z powodu bardzo ostrego, nieprzyjemnego zapachu targowego.
Kupuję bilet za 20 bth i po kilkunastu minutach oczekiwania pikap rusza. Dwudziesto kilometrowa trasa asfaltową drogą, mija szybko, jednak poranny chłodek w nieszczelnym samochodzie daje się we znaki. Pani konduktorka wie dokąd zmierzam, toteż w odpowiednim momencie daje mi znak, żeby spojrzeć we wskazanym kierunku. W dali rysuje się przepiękny kształt celu mojej podróży - białej światyni Rong Khun. Pora jest wczesna, więc nie ma jeszcze wielu turystów, zaledwie parę osób pochodzenia azjatyckiego i prawie wcale białych.
Dawno nie widziałam czegoś tak fascynującego. Białe ściany świątyni iskrzą się srebrnymi kawałeczkami lustra, wspaniale odbijając poranne światło. Wierzchołek w kształcie liścia majestatycznie wznosi się ku niebu, a smok i mityczne stwory wykonane z białego stiuku, straszą swa brzydotą.
Zamysł projektu świątyni oparty jest o filozofię buddystyczną, gdzie każda jej część i niemal każdy element coś znaczy. Kolor biały symbolizuje czystość Buddy, a świecące kawałki szkła mają oznaczać jego światło na całej ziemi i wszechświecie. Do świątyni prowadzi most, który stanowi przejście od cyklu narodzin do oświecenia. Z ziemi wyłaniają się dłonie, jakby w błagalnym geście, a ogromne koła z kłów symbolizują usta demona, które oznaczają nieczystość myśli, piekło lub cierpienie.
Zahipnotyzowana tym widokiem, żałuję, że mam tak niewiele czasu. Przemknęła mi nawet myśl, żeby zostać w Chiang Rai jeszcze dzień lecz przeciąganie pobytu w jednej miejscowości choćby o jeden dzień, nie wchodzi w rachubę. Nie jestem zadowolona z tej presji czasu, ograniczeń, zarezerwowanych lotów. Już ostatni raz tak gonię.
Powrót do Chiang Rai upływa mi na głębokich refleksjach do tego stopnia, że nie zauważam swojego przystanku. Dopiero interwencja miejscowych powoduje zatrzymanie autobusu, dzięki czemu zdążam na autobus do Chiang Khong - granicy z Laosem.
Żegnam się z Tajlandą - Krainą Uśmiechu. Mój żal z powodu konieczności opuszczenia tego kraju kompletnie mnie zaskakuje. Jeszcze przed tygodniem wątpiłam w słuszność decyzji o podróży do Tajlandii, a dziś najchętniej zrezygnowałabym z kontynuacji swojego, jakże szalonego planu odwiedzenia kolejnych trzech krajów.
Nie jestem jak płynąca rzeka, a tak bardzo w tym momencie chciałabym być...może następnym razem.