Geoblog.pl    meszin1    Podróże    Tajlandia - Laos - Malezja - Indonezja    Chiang Khong - granica z Laosem - Houay Xai
Zwiń mapę
2010
03
cze

Chiang Khong - granica z Laosem - Houay Xai

 
Tajlandia
Tajlandia, Chiang Khong
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11684 km
 
27 luty - piątek - wyjazd do Laosu


Odbieram bagaż, rozglądam się za autobusem do Chiang Khong, jest. Pani przy autobusie żąda 65 bth, mimo że w informacji i kasie widnieje inna cena. Zawiłe wyjaśnienia nie rozwiewają moich wątpliwości, ale z braku czasu na dalsze dociekania płacę żądaną sumę i po chwili jestem już w drodze.
Jazda rozklekotanym gruchotem, bez klimatyzacji, z pootwieranymi drzwiami i oknami, w przeciągu i kurzu, nie należy do najprzyjemniejszych. Może to i dobrze, bo jakby trochę mniej mi żal opuszczać ten kraj. Na domiar złego po po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów, nawierzchnia drogi zmienia się z asfaltowej na tzw kocie łby, a wdzierające się do środka tumany kurzu, ograniczają oddech i widoczność. Za oknem obrazki już nie takie sielankowe, z ładnymi domkami, uśmiechniętymi ludźmi...po prostu bieda aż piszczy.
Po 3,5 godzinach przyjeżdżamy do przygranicznej miejscowości Chiang Khong. Kierowcy tuk tuków czekający na turystów, nie dają możliwości rozejrzenia się po okolicy, nachalnie zaganiając przybyłych do swych trzykołowych pojazdów (30 bth). Kilka minut i już widać zabudowania przygraniczne.
Naturalną granicę między Tajlandią a Laosem stanowi rzeka Mekong, przez którą trzeba przeprawić się łódką (40 bth). Jeszcze tylko parę formalności związanych z odprawą i po chwili płynę do Laosu. Rejs trwa kilka chwil, dokładnie tyle, by zdążyć rozejrzeć się wkoło, rzucając ostanie spojrzenia na Tajlandię.

Laos - przygraniczna miejscowość Houai Xai.

Łódka cumuje przy brzegu, ale brak jakiegokolwiek pomostu, zmusza do zdjęcia butów i podwinięcia nogawek, jako że do pokonania jest jeszcze kilka metrów w wodzie po kolana. Wdrapuję się na dosyć strome zbocze, by po chwili zauważyć niepozorny napis informujący o konieczności odprawy paszportowej. Wypełniam druki, wpłacam 1300 bth i już mogę udać się do banku w celu wymiany waluty. Wymiana 100 dolarów amerykańskich skutkuje tym, że ilość otrzymanych banknotów, przekracza objętościowe możliwości wszystkich moich kieszeni i miejsc przeznaczonych do trzymania pieniędzy. Jestem w posiadaniu około miliona kipów, jednak w żaden sposób nie potrafię oszacować ich wartości.
Z informacji ex post wynika, że przygraniczny kurs zawsze był bardzo niekorzystny, co potwierdza się tym razem.
Sporo czasu zajmuje mi zorientowanie się w przeliczaniu kipów na złote, baty, dolary, nie umiem się w tym połapać. Na szczęście w miasteczku można też płacić w bathach, a niemal wszędzie podane są ceny w obu walutach.

Houai Xai robi na mnie jak najgorsze wrażenie. Wszechobecny chaos, hordy wałęsających się psów, brak jakiejkolwiek informacji turystycznej, oferujących transport tuk tuków, oraz obojętne, pozbawione uśmiechu twarze miejscowych, wzbudzają poczucie straty za dopiero co opuszczoną Tajlandią. Ciężar plecaka potęgowany potwornym upałem, zmusza do odpoczynku na pobliskim murku. Jestem głodna, zmęczona i nie widzę żadnego punktu zaczepienia.
Ceny napoi w pobliskim sklepie wydają się nieprzyzwoicie wysokie, a mapa, którą w większych miastach zazwyczaj dostaje się bezpłatnie, tutaj starsza, niemiła kobieta oferuje mi za 200 bth. Zrezygnowana, opuszczam ten pozbawiony zwykłej ludzkiej uprzejmości sklep i udaję się przed siebie, rozglądając za jakimś miejscem, gdzie można załatwić transport do Luang Prabang. Chcę jak najszybciej wydostać się z tego miejsca. Próby porozumienia się z zagadniętymi osobami spełzają na niczym, jako że tutejsi nie znają angielskiego.
Kierowana zmęczeniem i głodem, zaczynam desperacko rozglądać się za jakąś knajpą. W odległości około 500 metrów od przejścia granicznego, znajduję restaurację położoną przy głównej drodze, z wystawionym na zewnątrz menu. Ceny podane w kipach i batach pozwalają mi zorientować się w sytuacji. Z moich wstępnych obliczeń wynika, że jednodaniowy obiad można tu zjeść za 10 tysięcy kipów, co jest równo warte 40 bth lub 1$, może być. Piwo Lao 1/2 litra również w cenie 10 tys. Wygląda na to, że w sklepach piwo jest droższe niż w restauracji.
Zajmuję stolik, stojący niemal na samej drodze. Podoba mi się taka lokalizacja, bo dzięki temu widzę wszystko, co się wokół dzieje, a nie dzieje się absolutnie nic :) Oprócz mnie i kelnerki nie ma tu nikogo. Zamawiam słynne Lao Beer i danie nr 12, którego nazwy niestety nie jestem w stanie wymówić, że nie wspomnę już o zapamiętaniu. Młoda kelnerka przynosi oszronioną butelkę, z iście niebiańską zawartością, a ja wykorzystuję okazję, prosząc przechodzącego obok staruszka o zrobienie mi zdjęcia na tle restauracji. Po dość długich namowach i instruowaniu na migi, dziadek w końcu się godzi, a pokazana mu fotka na ekranie LCD nagradza jego stres. Mniej więcej w połowie butelki otrzymuję danie. Na talerzu mam makaron z warzywami i kawałkami mięsa. Wprawdzie mięsa jest tyle, co na lekarstwo, ale ten smak...rozkosz dla podniebienia. Cieszę się jak dziecko, że po tych wszystkich niezbyt przyjemnych wrażeniach, nareszcie trafia mi się coś przyjemnego. Z drugiej strony, pełny żołądek i odrobina alkoholu, zawsze sprzyja poprawie nastroju :)
Przystępuję do pytań o transport do Luang Prabang. Wieści nie są pomyślne, o tej porze nic już nie pojedzie. Trzeba zaczekać do jutra. Perspektywa spędzania kilkunastu godzin w tej niezbyt ciekawej miejscowości, nie napawa optymizmem, ale w takich sytuacjach staram się wyciągnąć ile się da, z tego, co oferuje mi los. Zostawiam więc plecak w restauracji i idę szukać noclegu. Na szczęście dziewczyna z pobliskiego sklepu wskazuje mi miejsce, gdzie mogę znaleźć niedrogi pokój. Budynek wygląda okazale. Kilkupiętrowa budowla w stylu kolonialnym, z białymi, bogato zdobionymi balkonami przyjemnie łechcze moje zmysły estetyczne. Nie jest źle, jak na początek. Chłopak w recepcji wprawdzie mówi po angielsku, ale ma taki akcent, że rozumiem co dziesiąte słowo, a raczej domyślam się niż rozumiem. Z rozmowy wynika, że mają tani pokój, ale podana przez niego cena wcale na to nie wskazuje. Dopiero interwencja starszego jegomościa, leżącego na kanapie w hallu doprowadza do zawarcia transakcji. Mimo, że jestem zadowolona z takiego obrotu sprawy (jedynka za 150 bth), to jednak dziwnie się czuję stojąc przed leżącą obsługą hotelową. Ów mężczyzna konwersuje ze mną dobre kilka minut, oferuje różne opcje dojazdu do Luang Prabang, nawet zaprasza na wieczorne barbecue, przy czym nie wstaje ani na moment, ba, nawet nie siada, cały czas leży z rękami pod głową. Cóż... może to taki laoski zwyczaj :)

Nie wgłębiając się zbytnio w rozmyślania na temat laoskiej obyczajowości, przystępuję do oględzin dopiero co zajętego przez siebie pokoju. Rzeczywistość przerasta moje oczekiwania, bo nie dość, że pokój ładnie umeblowany, wygodne łóżko z czystą pościelą, to jeszcze z okna mam ładny widok na okolicę, widać nawet Mekong. Po krótkiej drzemce, wychodzę, właściwie nie wiedzieć w jakim celu. Gdyby chodziło tylko o transport do Luang Prabang, to nie musiałabym wychodzić z hotelu, bo panowie w recepcji zadbali już o to, żeby nie wypuścić z rąk okazji zarobienia kilkuset bathów. Jednak moja intuicja podpowiada mi, że znajdę ciekawszą opcję.
Poza tym, żal by było wyjechać, nie przyjrzawszy się z bliska tej mieścinie. Powtórne spojrzenie na ulicę, dostarcza tyleż samo negatywnych odczuć, co za pierwszym razem. Niepokoją mnie te wałęsające się bezpańskie psy. Przeczytałam w jednej z relacji o pewnej przygodzie turysty z takim psem, która skończyła się przerwaniem jego podróży. Jednak chęć eksploracji okolicy jest silniejsza od obaw przed pogryzieniem, toteż odważnie ruszam przed siebie. Trochę spaceruję, trochę się rozglądam, jednak nie zauważam niczego interesującego. Ponownie udaję się na posiłek do tej samej restauracji i kolejny raz jestem zachwycona smakiem. Tym razem restauracja nie jest już taka opustoszała. Dwa stoliki zajmuje jakaś laoska rodzina, hałasując przy tym, jakby to było rodzinne spotkanie w domu prywatnym, a nie miejsce publiczne. Widocznie takie są tu obyczaje. W drodze powrotnej do hotelu natrafiam na kefejkę internetową. Próbuję poszukać informacji o transporcie do Luang Prabang i przy okazji wysłać jakiegoś maila do Polski. Niestety bezskutecznie. Na domiar złego, pomieszczenie zwane internetową kafejką obsługiwane jest przez rodzinę z małymi dziećmi, które rycząc nieludzkim głosem, latają tam i z powrotem potrącają mnie przy każdej rundzie. Oglądam się wymownie, próbując zasygnalizować swoje rozdrażnienie, jednak mama i siedzący obok młody człowiek z obsługi, kompletnie nie reagują.
W końcu się poddaję. Staram się skupić na dalszych poszukiwaniach interesującego mnie tematu. Po godzinie bezowocnych poszukiwań, płacę (15 tys kip/godz) z zamiarem wyjścia, gdy nagle wpada mi do głowy pomysł, zasięgnięcia języka u tego młodego człowieka obok. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę, bo chłopak nie dość, że rozmawia po angielsku, to jeszcze jest doskonale zorientowany w interesującym mnie temacie. Spędzam jeszcze kwadrans na dopytywaniu o szczegóły, po czym bogatsza o zupełnie nowe informacje wychodzę. Na zewnątrz jest już noc. Ulica tonie w ciemnościach, tylko gdzie nie gdzie świeci się słabe światełko. Takiego widoku nie widziałam za swojego życia, a żyję na tym świecie już ładnych kilkadziesiąt lat. Żałuję, że nie mam czołówki.
Wstępuję do sklepu w celu zaopatrzenia się w suchy prowiant na jutrzejszą długą podróż. Światło jest tak słabe, że z trudnością mogę odróżnić bułkę od sera. Płacę jakieś zawrotne sumy i wychodzę. Po drodze spotykam wielkiego psa, zmierzającego w moim kierunku. Drętwieję ze strachu. Pomna historii owego pogryzionego turysty, rozglądam się za jakimś kijem lub kamieniem w celu samoobrony przed potencjalnym napastnikiem. W końcu nie znajdując niczego, zamieram w bezruchu, w nadziei, że bestia mnie nie zauważy. Pies przechodzi obojętnie, a ja spocona ze strachu, szybko wracam do hotelu.

Z najświeższych informacji odnośnie transportu do Luang Prabang wynika, że do wyboru mam cztery opcje. Dwie pierwsze dotyczą drogi lądowej, a kolejne dwie rzecznej. Z rzecznej rezygnuję ze względu na wodowstręt, natomiast z lądowymi mam twardy orzech do zgryzienia. Jedna kusi ceną (600bth), druga zaś wygodą (1000bth). Jako że mój budżet nie jest zbyt imponujący, decyduję się na lokalny autobus, czyli wybieram opcję najtańszą z możliwych. Kursują dwa autobusy dziennie, jeden o 8 rano, drugi o 12. Pojadę pierwszym.




 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (8)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
meszin1
joanna p
zwiedziła 2.5% świata (5 państw)
Zasoby: 14 wpisów14 0 komentarzy0 255 zdjęć255 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże