28 luty - sobota
Budzik dzwoni o 6 ale nie chce mi się wstać. W końcu o 7:30 zwlekam się z łóżka, po czym opuszczam hotel, mijając eleganckiego mini vana szykującego się do odjazdu do Luang Prabang. Ja niestety pojadę mniej komfortowo.
Rozglądam się za transportem do dworca autobusowego. Poinstruowana wczoraj przez chłopaka w kafei internetowej łapię tuk tuka, umawiając się na 15 tys czyli połowę ceny wyjściowej (tyle płacą miejscowi). Po około 10 km skręcamy na spory plac z jednym skromnym budynkiem i dwoma autobusami - to dworzec autobusowy.
Dowiaduję się, że zaledwie 10 min temu odjechał mój autobus, a następny będzie dopiero za 3,5 godziny. Zaopatrzona w bilet, pytam gdzie mogę zostawić plecak, mając na myśli przechowalnię bagażu, na co pani w kasie wskazuje mi autobus. Oddaję plecak mężczyznom pakującym bagaże na dach autobusu, upewniając się, czy aby na pewno jest to transport do Luang Prabang. Zważywszy na odległość do miejsca przeznaczenia i liczbę godzin, jaką przyjdzie mi spędzić w tym pojeździe, mam poważne wątpliwości czy dojadę w całości. Z drugiej strony pocieszam się tym, że skoro miejscowi stale korzystają z tego środka transportu, to i ja jakoś to przetrwam.
Zaglądam do środka autobusu, między rzędami siedzeń leżą worki z bliżej nie określoną zawartością, więc wybieram najlepsze, według własnego uznania miejsce z przodu. Wprawdzie nad siedzeniem leży jakaś kurtka, ale sądząc po ogólnym bałaganie, jej obecność w tym miejscu może być zupełnie przypadkowa.
Wychodzę by trochę pokręcić się po okolicy. Przyglądam się codziennemu życiu mieszkańców mieściny, zapuszczając się coraz dalej i dalej, a roztaczające się przede mną widoki tak mnie absorbują, że zapominam o godzinie odjazdu autobusu. Niemal biegiem wracam na dworzec.
Do planowego odjazdu autobusu czyli o godzinie 12:00 zostało zaledwie kilka minut, jednak z zachowania obsługi upychającej na dachu coraz to większą ilość bagażu wynika, że trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Po upływie 2 godzin nieustannej krzątaniny, autobus wreszcie rusza, by po przejechaniu kilku metrów znowu się zatrzymać na kolejne pół godziny, tym razem jest to tankowanie. Moja, i tak już wystawiona na próbę cierpliwość zaczyna się powoli kończyć. Chyba jednak lepiej było zapłacić nieco więcej i pojechać tym mini vanem... Perspektywa spędzenia 14 godzin w autobusie z nieprawdopodobnie wąskimi siedzeniami, bez klimatyzacji, ale za to z dodatkowymi efektami w postaci, o wiele za głośnej, laoskiej muzyki, dobiegającej z potężnych głośników umieszczonych w miejscu przeznaczonym na bagaż, wydaje mi się nie do przeżycia. Sąsiednie miejsce zajmuje miejscowy w wieku, na oko, około 40 lat, ubrany w dosyć gruby sweter. Zachodzę w głowę, dlaczego go nie zdejmie i jak to możliwe, że przy tak wysokiej temperaturze, jeszcze nie upiekł się we własnym sosie. Zagadkę rozwiązuje odkrycie: w jego tylnej kieszeni tkwi pistolet. Teraz już rozumiem skąd ten kamuflaż.
Autobus zatrzymuje się co 2-3 godziny na toaletę. Rzecz nie byłaby warta wzmianki, gdyby nie fakt wyboru nietypowych do tego celu miejsc. Przykładowo, przystajemy na zakręcie tuż nad przepaścią, wokół żadnych krzaków ani jakiegokolwiek ustronnego kącika. Pół biedy w przypadku panów załatwiających potrzebę, wprawdzie na oczach wszystkich, ale odwróconych w drugą stronę. Ale jak się okazuje, i w przypadku miejscowych kobiet nie jest to żaden problem. Panie bez pardonu podciągają spódnice i załatwiają się tuż przed samym autobusem :)
Z upływem czasu, przybywa coraz więcej pasażerów. Pomysłowi Laotańczycy dbają o to, by każdy miał miejsce siedzące, ustawiając plastikowe stołki, pomiędzy porozwalanymi wzdłuż przejścia między rzędami siedzeń workami z ryżem. W konsekwencji tego, wydostanie się z autobusu podczas kolejnych przystanków, wymaga iście akrobatycznych wyczynów.
Po dłuższej przerwie na posiłek zasypiam. Budzi mnie przejmujący chłód, jest już noc. Wciągam na siebie cienki sweterek i szczelnie okrywam się chustką, ale nadal marznę. Tajniak obok, rozgościł się na dobre, wgniatając mnie w ścianę autobusu. Obolała z ciasnoty i zdrętwiała z zimna, próbuję go obudzić, dotykam jego ręki, pokazując żeby się odsunął, ale bez skutku. W końcu zapierając się o ścianę, odpycham go z całych sił, uff pomogło:) Kolejne przebudzenie mile mnie zaskakuje. Czuję przyjemne ciepło emanujące od ramienia tajniaka, toteż tym razem nie oponuję przeciw tego typu "zbliżeniu" :)
Dalsza część podróży mija mi spokojnie, budzę się już w Luang Prabang. Na zewnątrz jest jeszcze ciemno, jest 3 rano. Obsługa autobusu zrzuca z dachu plecaki turystów, po czym przystępuje do zdejmowania nieprzebranej ilości pakunków, pakuneczków, worków, skrzynek... Rozglądam się wkoło. Położenie dworca autobusowego to kompletne odludzie, przynajmniej tak to wygląda w mroku nocy. Miejscowi odjeżdżają, pakując swoje toboły do kolejnych tuk tuków, dworzec zaczyna pustoszeć.
Perspektywa gniecenia się w tuk tuku z ośmioosobową grupą turystów, bezskutecznie próbujących zbić cenę za transport (2 tys/os), nie bardzo mi się podoba, toteż zabieram swój plecak, próbując sił gdzie indziej. Krótka wymiana zdań owocuje tym, że już po chwili jadę sama, wygodnie i to za połowę ceny.