W mieście spotykam tę samą grupę turystów. Wspólnymi siłami próbujemy znaleźć jakiś nocleg, jednak o tej porze większość guesthousów jest jeszcze pozamykana. Trzeba poczekać do świtu. Przysiadamy zatem w pobliskim barze na wolnym powietrzu, budząc się mocną kawą i posilając bagietką z serem. Już sam fakt obecności bułek w tej części świata, świadczy o dobrym przygotowaniu tutejszej gastronomii do przyjęcia turystów. A może są to jeszcze pozostałości po nawykach francuskich kolonizatorów...
Leniwe oczekiwanie na poranek, okraszone śpiewem przy akompaniamencie gitary, przerywa nagłe pojawienie się procesji mnichów, zbierających jałmużnę w formie pożywienia. Wprawdzie widok ten nie powinien być zaskoczeniem dla kogoś, kto wybrał się w te strony, między innymi po to, by zobaczyć, to niecodzienne zjawisko. Jednak, nim zorientowałam się w sytuacji, po mnichach został już tylko niewyraźny cień, rozpływający się w otchłani odchodzącej nocy.
Bladym świtem wznawiamy poszukiwania lokum. Tu mała dygresja: Nie doradzam działania w większych grupach z dwóch powodów: po pierwsze, widok gromady turystów wyzwala u miejscowych rządzę wyciśnięcia jak największej ilości pieniędzy i to bez szansy wytargowania choćby jednego kipa, a po drugie znalezienie wolnych pokoi w tak popularnej miejscowości, jak Luang Prabang dla ośmiu osób, graniczy z cudem. Lepszym rozwiązaniem jest działanie w pojedynkę, co też po przemierzeniu kilku bezowocnych kilometrów, z ciężkim plecakiem na grzbiecie uczyniłam.
Droga ciągnąca się wzdłuż Mekongu, usłana jest budynkami o ciekawej architekturze z okresu kolonializmu francuskiego. To tutaj można znaleźć najwięcej, a zarazem najdroższych pokoi, ze względu na lokalizację i historyczną wartość wynajmowanych obiektów. Większość budynków wpisana jest na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Oddzielenie się od grupy, skutkuje rychłym znalezieniem kwatery. Nie jest to szczyt moich marzeń, choćby ze względu na cenę (80 tys), ale z braku innej alternatywy, biorę co jest, dziękując Bogu za chwilę wytchnienia i możliwość wyprostowania obolałych kości. Ciepła kąpiel i wygodne łóżko, to jest to, czego najbardziej potrzeba po trudach długiej podróży. Kilka godzin snu wystarcza, by zregenerować siły. Budzi mnie głód. Ogarniam się nieco i wychodzę, rozglądając się za jakąś przyjazną knajpką. Najbardziej lubię te usytuowane nad wodą, niezbyt zatłoczone i z łagodną muzyczką w tle. Nie muszę długo szukać. Wzdłuż drogi, tuż nad Mekongiem, ciągnie się długi sznur restauracji, jest w czym wybierać. Przy każdym wejściu wystawione jest menu z cenami. 10-15 tys za danie i 8-10 tys za piwo, nie wydaje się kwotą zbyt wygórowaną
Do gustu przypada mi niewielka restauracyjka ze stolikami wysuniętymi tak daleko, że niemal zawieszonymi nad rzeką. Nie ma żadnych turystów, jestem sama.
W oczekiwaniu na posiłek, spoglądam na rzekę, racząc się zimnym piwem, które w tych temperaturach szybko uderza do głowy. Ale dzisiaj nie mam nic przeciwko temu. Już dawno nie czułam się tak dobrze. Widok meandrującej rzeki wśród tropikalnej, bujnej roślinności, przywodzi na myśl marzenia o Krainie Szczęśliwości, gdzie nie ma żadnych trosk, bólu i cierpienia. Mekong, to podobno najdłuższa rzeka Półwyspu Indochińskiego, matka wszystkich rzek, jak mówi nazwa.
Delektując się doskonałym smakiem makaronu z mięsem i warzywami, przyglądam się łagodnemu nurtowi wody. Pewnie jeszcze niedawno ktoś patrzył na te same fale w Chinach albo w Tybecie, a może to ja je widziałam wczoraj w Huay Xai?
Próbuję wypatrzeć choćby małą rybkę, jednak nie mam szczęścia, a podobno żyje ich tu z tysiąc gatunków. Jednak nadal wpatruję się w odmęty żółtej wody, bo jak głosi legenda, kto uważnie patrzy, ten może ujrzeć potwora o ciele węża i smoczej głowie, wyrzucającego z siebie kule ogniste. Legenda legendą, ale popatrzeć nie zaszkodzi:)
Napatrzywszy się na rzekę, nasłuchawszy szumu wody, zwlekam się z krzesła i powolnym krokiem idę, gdzie mnie oczy poniosą. Spotykam grupkę znajomych Niemców z autobusu, rozmawiamy chwilę, wymieniamy się spostrzeżeniami na temat warunków w pokojach i odwiedzonych restauracji, po czym każde z nas udaje się w swoją stronę. Rozglądam się po okolicy. Ładnie tu. Już teraz wiem, że przez kilka następnych dni nie będę się nudzić. Spoglądam w górę, nad miastem wznosi się strome wzgórze, na którego szczycie złoci się dach świątyni. Na wzgórze o nazwie Phu Si można wejść schodami, jednak ich ilość nie wróży niczego dobrego. Mniej więcej w połowie drogi opadam z sił. Widząc prawie omdlałe starsze panie, zastanawiam się czy nie darować sobie dalszej części wspinaczki. Wątpliwości jednak rozwiewa wspomnienie niedawnego trekkingu, nie poddaję się więc, idę dalej.
Ostatni stopień pokonuję prawie na kolanach, toteż upływa trochę czasu, zanim odzyskuję zdolność percepcji.
Sama świątynia nie robi wielkiego wrażenia, ot, świątynia jakich w Laosie wiele, natomiast fantastyczne widoki ze wzgórza, warte są każdego wysiłku. Przysiadam na murku, karmiąc zmysły pięknem krajobrazu. Z jednej strony rozciąga się panorama miasta, z drugiej zaś wyłania się pasmo gór, a u ich podnóża ściele się cudownie zielona dolina, przecięta odnogą Mekongu o charakterystycznie, na żółto zabarwionej wodzie.
W drodze powrotnej zaczepia mnie dwóch miejscowych, pokazują aparat, chyba chcą, żeby im zrobić zdjęcie. Biorę więc sprzęt, ale im najwyraźniej chodzi o coś innego, pokazują na mnie. W końcu zaskakuję, kolesie chcą się ze mną sfotografować, coś takiego...Najpierw nieśmiało podchodzi pierwszy, więc przybliżam się, pozuję, robię miny. Ośmiela się i drugi, też robi miny, nawet obejmuje mnie ramieniem, wygłupiamy się, cieszą się jak dzieci. Pytam skąd są, przyjechali na wycieczkę z miejscowości, której nazwy nawet nie jestem w stanie wymówić.
Zejście w dół idzie mi znacznie lepiej. Zbliża się wieczór. Wzdłuż głównej ulicy rozkładają się miejscowi ze swoimi towarami. Zaczyna się nocny targ. Z pewnej wysokości widzę całą procedurę układania towarów bezpośrednio na ziemi. Tu młoda matka rozkłada stosy jedwabnych szali, by wśród nich ułożyć śpiące niemowlę. Tam para młodych ludzi przygotowuje posiłek dla siebie i starszej kobiety, kołyszącej się jak w chorobie sierocej. Jeszcze gdzie indziej handlujący kłócą się o miejsce, ot, samo życie...
Na targu zaczynają pojawiać się turyści. To głównie dla nich są te towary, to oni mają dolary, które wymienią na szale, torby, biżuterię. Młoda kobieta sprzedała właśnie pierwszą rzecz, zbliża banknot do czoła, do ust, a następnie dotyka kolejno wszystkie swoje towary. To jej przyniesie szczęście.
Zaczynam odczuwać głód i zmęczenie, a wszechobecne komary kąsają bezlitośnie każde odkryte miejsce. Czas wracać.
Robię jeszcze rundę wzdłuż rzędów bajecznie kolorowych laoskich pamiątek i krokiem spacerowym udaję się w kierunku rzeki. Restauracje nad Mekongiem prezentują się teraz jeszcze okazalej. Różnobarwne światła rozbłyskują się w ciemnościach nocy, tworząc kolorową poświatę, odbijającą się w wodzie, gra muzyka, jest gwarno, gorąco i jakoś tak niesamowicie. Grzechem byłoby nie przysiąść, nie spróbować tych egzotycznych specjałów, nie poddać się tej bajkowej atmosferze.
Wchodzę do tej samej restauracji, co przed południem. Ta sama obsługa, tak samo smaczne jedzenie, tylko ilość gości już nie taka sama. Tym razem nie ma wolnego stolika tuż nad rzeką, a szkoda. Z resztą ilość wrażeń z całego dnia i zmęczenie po podróży nie pozwala mi na zbyt długie siedzenie. Czas na spoczynek.
W pokoju z widokiem na podwórze, milknie gwar, cichnie muzyka i nie ma już nic z tej niesamowitej atmosfery panującej na Mekongiem.
W momencie zapalenia światła, mignęło mi coś pod nogami. Przyglądam się uważnie i...widzę jak na na podłodze maszeruje sobie karaluch. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że owo stworzenie jest rozmiarów pudełka od zapałek. Próby pozbycia się intruza w postaci wyganiania, nie odnosi pożądanego skutku, toteż uciekam się do bardziej drastycznych sposobów. Pryskanie repelentem na moskity skutkuje tym, że owad wznawia próby ucieczki na ścianę, lądując po raz kolejny na podłodze. Nie widząc innego rozwiązania, zabijam karalucha klapkiem, przykrywając koszem na śmieci dużą, brzydką plamę po nim. Z całą pewnością jutro poszukam innego lokum, a tymczasem nie mogę zasnąć, w obawie przed wizytą kolejnych "gości". Mam tylko nadzieję, że na łóżko nie wejdą...